I śmieszno, i straszno – rozmowa z Janem Szurmiejem
– Zupełnie mnie nie dziwi, że sięgnął pan po raz wtóry po Śmierć pięknych saren Oty Pavla w adaptacji Pawła Szumca. To po prostu piękny tekst.
– Świat przedstawiony w Śmierci pięknych saren jest obrazem człowieka, ludzkości, marzeń. Serdeczność utworu podszyta tym, co my, Polacy, nazywamy „czeskim humorem”, który tak nam się szalenie podoba, jest największym walorem tego tekstu. Ota Pavel jest wyśmienitym kontynuatorem rodzimej tradycji literackiej, którą znamy dzięki Haškowi, Hrabalowi czy Havlowi. Te serdeczne opowieści są przefiltrowane przez wyobraźnię dziecka, patrzącego naiwnie na otaczającą go przeszłą rzeczywistość. Snując historię, Ota przesadza, rysując wręcz ckliwy i idealistyczny obraz swojej szczęśliwej rodziny. Idąc takim tropem odczytania tekstu, zapytałem Pawła Szumca, czy mogę akcję sztuki umieścić w szpitalu psychiatrycznym. To jest oczywiście jasne nawiązanie do biografii Oty Pavla, który był chory psychicznie, i który w ramach autoterapii zaczął pisać. Paweł się na to zgodził i stąd w moim przedstawieniu szpital psychiatryczny. Bo ten entourage usprawiedliwia wszystko. Jak to u wariatów. Stąd są osoby, które kontrolują akcję. Pielęgniarze, a inaczej mówiąc oberobserwatorzy napędzają historię. Szpital usprawiedliwia także obecność dawno zmarłych najbliższych. Przychodzą odwiedzać małego Otę, który tak naprawdę jest już przecież dorosły. Mogą mu śpiewać piosenki, mogą tańczyć, mogą łowić ryby. Użycie tej konwencji daje, według mnie, konieczne dla Śmierci pięknych saren zawirowanie poetyckie, towarzyszące wspaniałej literze dramatu. Z podobnego powodu, za zgodą autora adaptacji, włączyłem do tekstu songi znanego doskonale polskiej publiczności Jaromíra Nohavicy. Te pieśni pointują niektóre sekwencje lub rozpoczynają kolejne sceny. Utwory Nohavicy wpisane we współczesną kulturę czeską wydają mi się wręcz koniecznym dopełnieniem podstawowego tekstu Pavla. Sarkazm, żart i metaforyka ballad kapitalnie współgrają z ironią i poezją zawartymi w Sarnach.
– Humor i ironia oraz czułość to chyba dobre środki wyrazu, by opowiedzieć losy żydowsko-chrześcijańskiej rodziny tuż przed, w trakcie i po Holokauście.
– Ota Pavel doskonale poradził sobie z wypełnieniem luki w przedstawieniu tak trudnych i traumatycznych lat. Zwyczajową martyrologię zamienił na dystans. A osobnym tematem jest ukazanie takiej dramatycznej sekwencji w teatrze. Dlatego że rzeczywistość i okrutność Zagłady, czy w ogóle wojny, komentowana na scenie w skali jeden do jeden jest nie do zniesienia. Staje się tak koturnowa, że nikt tego nie chce oglądać. Stąd należy szukać metafory, która opisze ten okrutny świat lirycznie. Przerażające czasy wojny i powojnia, doskonale przecież znane i Polakom, przedstawiamy w sposób i śmieszny, i groźny.
– To trzecie pańskie spotkanie z aktorskim zespołem Bagateli. Realizował pan u nas Skrzypka na dachu i Sztukmistrza z Lublina. Lubi pan tu wracać?
– Oczywiście. W ogóle lubię wracać do wszystkich teatrów, w których przyszło mi pracować. Lubię tę komunikację i wręcz przyjaźń, która się zawiązuje między nami. To pozwala – kiedy czas ku temu – i na żarty, i na swobodę pracy. To bardzo pomaga. Sam byłem aktorem i wiem, że nie najlepiej jest odbierany reżyser udający reżysera, a więc krzyczący, ustawiający aktorów, poganiający. Taka atmosfera niczemu nie służy. Lubię wyzwalać inwencję w aktorach. Dla mnie aktorzy nie są odtwórcami, lecz twórcami nie tylko ról, ale całego spektaklu. Choć zawsze jestem przygotowany do realizacji przedstawienia i wiem, jak ona powinna wyglądać w sensie obrazu i wymowy, to jestem otwarty na propozycje i na novum aktorów, i nigdy nie mówię „nie”. A jeżeli są dobre i uzupełniają, czy wręcz wzbogacają, realizację, to wchodzą do produkcji. Nie anektuję sobie pozycji Pana Boga.
– Mam wrażenie, że taki punkt widzenia jest bardzo cenny, zwłaszcza jeśli się pracuje po raz kolejny nad tym samym utworem, ale z innymi ludźmi.
– Czasami dziennikarze podnoszą ten temat. Po pierwsze, na świecie to, że reżyser, twórca po raz kolejny jest proszony, by zrobił spektakl, który wcześniej przygotował, jest walorem. Skoro go proszą, to znaczy, że praca była dobra. Miała dobre recenzje, podobała się. A po drugie, wracając bezpośrednio do pani uwagi, muszę powiedzieć, że w kontekście powtórzenia widzom realizacji zawsze ma się innych aktorów, inną przestrzeń, innego ducha miejsca. Siłą rzeczy spektakl będzie inny, nawet jak ni literka nie zostanie w nim zmieniona. A poza tym powtórne czy kolejne sięgnięcie do tego samego tekstu zawsze przynosi nowe rozwiązania, nowe wyczulenia, słowem: nowe spojrzenie. Nie stawiam przed zespołem telewizora, nie włączam zapisu spektaklu i nie mówię: o tak grajcie, tędy wychodźcie, a tędy wchodźcie.
– Po co jest teatr?
– To jest trudne pytanie. Po co jest teatr? Dla mnie teatr jest magicznym miejscem. To miejsce, do którego jak się wchodzi, to zapomina się o tym, co nas otacza na zewnątrz. Teatr jako miejsce magiczne musi się składać z dobrej literatury, dobrego aktorstwa i całego dobrodziejstwa warsztatu. Uważam, że to są podstawowe zasady, które w każdym historycznym czasie muszą towarzyszyć teatrowi, niezależnie w jakim kierunku on zmierza. Solidny warsztat, dobry gust, wyborna literatura kształtują przecież widza. Dzisiaj, zwłaszcza w Polsce, teatr podążył w kierunku, który stał się recesją zawodu aktora. Za dużo się wkradło tzw. manifestacji teatralnych poszczególnych twórców. To mnie niepokoi. Wielu ludzi związanych z teatrem zapomniało, że spektakle robi się dla widzów. Oczywiście, że dzisiejszy teatr ma swoich mistrzów: Krystiana Lupę, Jana Klatę i innych. Ale niestety zdarzają się i spektakle, które ja nazywam „made in China”, czyli podróbki mistrzów. Nierzadko są plagiatami widzianych sposobów i narzędzi używanych przez autorytety. A te narzędzia w rękach nieudaczników prowadzą do powstawania spektakli miałkich i nijakich. A teatr powinien być taką siłą, dzięki której widz – nawet będąc w kontrze do zamierzeń twórcy – poczuje się dobrze. Magicznie.
[rozmawiała Magdalena Musialik]