Teatr pełen teatru – rozmowa z Markiem Gierszałem
– Possa nie jest nazwą gatunku teatralnego znaną szerokiej polskiej publiczności. A to określenie uzupełnia tytuł Pensjonatu Pana Bielańskiego.
– Myślę, że i niemiecka publiczność nie zna tego określenia zbyt dobrze, choć pochodzi ono z tradycji tamtejszego teatru, ale, jeśli dobrze pamiętam, zapożyczonej chyba w XVIII wieku od Francuzów… Wyjaśnijmy dla porządku, że possa to dawne określenie lekkiego utworu scenicznego o błahej treści. Possę cechuje lokalność. Bywa, że jej bohaterami są ogólnie znane miejscowej społeczności postaci. Niemiecką possę wyróżnia jeszcze tradycja, która nawiązuje do karnawałowych przemów okolicznościowych. Chyba najistotniejsze w possie jest to, że pomimo śmiania się z ludzkich przywar i ułomności nie jest moralizatorska. Tak też jest w przypadku Pensjonatu, który obśmiewając ludzką próżność, nie poucza i nie naucza, bohater nie ponosi żadnej kary, a widz nie jest sztorcowany. Raczej zawstydzenie czy odkrycie błędu bohatera przez samego siebie ma być zaproszeniem widza do przemyślenia postaw, pamiętając, że to tylko forma, żart i teatr śmiechu. Possa jest więc rodzajem umowy między twórcami a widzem, który wiedząc, z czym ma do czynienia, zwyczajnie godzi się na taki rodzaj rozrywki i zabawy.
– Razem z Herbertem Kaluzą jesteście autorami polskiej adaptacji Pension Schöller. Ta sztuka Carla Laufsa i Wilhelma Jacoby’ego jest sztandarowym lekkim utworem granym w niemieckich teatrach od momentu napisania w 1890 roku do dzisiaj. Dużo czasu zajęła adaptacja tego utworu? I skąd pomysł, żeby rzecz działa się w Krakowie?
– Naszą wersję Pensjonatu zawdzięczamy Adamowi Opatowiczowi, dyrektorowi Teatru Polskiego w Szczecinie, który tylko na podstawie mojej opowieści, bo jeszcze nie przygotowaliśmy polskiej wersji, w maju 2017 wyznaczył termin premiery już na październik! Na szczęście dla realizacji stało się to trzy miesiące później. Premiera Pension Schöller odbyła się w Berlinie, w którym też rozgrywa się akcja sztuki. Oczywiście w tradycji possy zmieniano miejsce akcji, dostosowując je do miasta, w którym tę sztukę grano. Zastanawiając się, gdzie osadzić polską wersję, w pewnym momencie zrozumieliśmy, że Kraków jest najlepszym miejscem ze względu na historyczną atrakcyjność oraz wyjątkową mentalność mieszkańców. I choć wcale nie od razu myśleliśmy o byłej stolicy, to decyzja ta okazała się celna. Mimo że nie jesteśmy krakusami, Herbert miał ogrom pomysłów, jak to miasto wykorzystać, ograć je. Muszę powiedzieć, że na początku pisaliśmy razem, ale to generowało zbyt wiele konfliktów. Więc zwyczajnie podzieliśmy się pracą i nawzajem siebie korygowaliśmy. Cyzelowaliśmy frazy, sytuacje itp. Czasami walczyliśmy na noże o słowo, frazę. Dlatego reżyserując spektakl, bardzo nalegam i proszę aktorów, by trzymali się napisanych kwestii. Ich rytmy, pointy to efekt ciężkiej pracy mojej i Herberta. Ale istotniejsze jest, że w każdej dobrej komedii najważniejsze są język, jego rytm, szyk zdania, zawiązanie dialogu i jego wybrzmienie. Bo dobrze napisany tekst buduje aktorowi rolę, a widzowi daje powód do śmiechu bez zasłon i woalek. Jak mawiał mój niedościgły mistrz Billy Wilder, do zrobienia dobrego filmu potrzebne są trzy rzeczy: dobry scenariusz, dobry scenariusz i dobry scenariusz.
– Zaproponowaliście – pan jako reżyser, projektantka kostiumów Hanna Sibilski i scenograf Katarzyna Wójtowicz – powrót do poetyki teatru retro. Inaczej ujmując, zapraszacie na spektakl, jakich się już mało ogląda się na współczesnych scenach. Kostiumy, scenografia, wieloobsadowość. Słowem: teatr pełen teatru i jego magii.
– Skoro wybrałem do realizacji farsę, której akcję osadziliśmy w c.k. Krakowie, kiedy to w mieście obowiązywał ruch lewostronny aż do 1922 roku, to nie chciałem jej widzieć w okrojonym plastycznie wydaniu. Jeżeli mówimy zatem o tzw. bogatej wystawie, to jest ona konsekwencją dramaturgicznego przemyślenia sztuki. Oczywiście można ubrać aktorów w garsonki i garnitury z sieciówki, ale jaki to ma sens w przypadku komedii dziejącej się ze sto dziesięć lat temu? Zapraszamy do karnawałowej possy – zabawy, dla której potrzebujemy obyczajowości uzasadniającej widzowi tok akcji i prawdopodobne zachowania bohaterów żyjących grubo ponad wiek temu. To dla nas, twórców, jest ważne. W związku z tym stawiamy na kostiumy i scenografię. Jednak proszę pamiętać, że ten świat prezentujemy ze współczesnej perspektywy, stąd wszędzie publiczność odnajdzie elementy dzisiejszych stylizacji. Z szacunku dla wrażliwości widowni Teatru Bagatela, dziękując naszą pracą za poświęcony nam czas, zadajemy sobie trud, żeby przygotować możliwie atrakcyjny spektakl. Skoro widz podjął wysiłek i wybrał się do teatru na Pensjonat Pana Bielańskiego, powinien otrzymać widowisko, na którym ma się nie nudzić. Umawiamy się z publicznością, że zapraszamy ją do niegdysiejszego, ale trochę im znanego świata, w którym nie ma scenicznego marazmu. Zapraszamy do teatru śmiechu, a nie do monotonii w teatrze, dlatego staramy się tworzyć kolorowe, ciekawe sceniczne sytuacje.
– Pensjonat Pana Bielańskiego jest komedią o próżności. To już zostało powiedziane. Bohaterowie, uważając się za unikatowe i ponadprzeciętne postaci, już sami się lokują w tym określeniu.
– Wszyscy jesteśmy próżni. I może dlatego Pensjonat jest taki ciekawy do wystawienia, że jego tematem jest właśnie próżność? [śmiech] Bardzo podoba mi się w tym tekście, że nie stawia się żadnego z bohaterów pod tablicą. My też nie lubimy być pouczani i karceni.
– Realizacja Pensjonatu w Bagateli jest już czwartą pańską pracą nad tym spektaklem. Zapewne już ma pan swoich ulubionych bohaterów. Jako absolwent Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST, czyli dyplomowany aktor, którą z postaci chciałby pan zagrać?
– Najchętniej wszystkie. Wszystkie po kolei. [śmiech] Może wstyd się przyznać, ale zazdroszczę aktorom, że mogą grać a to Stolnika, a to Bielańskiego, Jana czy Kwiaciarkę. Mówię zupełnie serio. Jak bym zagrał? To inna sprawa… na pewno nie tak dobrze, jak moi aktorzy, ale już sama możliwość zagrania takich „osobliwości“ wywołuje u mnie radość, więc perspektywa jest ogromnie kusząca.
rozmawiała Magdalena Musialik