Ludzki reżyser – rozmowa z Arturem Barcisiem
– Być może nie wszyscy widzowie wiedzą, że jest pan nie tylko aktorem, ale także od ponad dwudziestu lat reżyserem. Co pana skłoniło do przejścia na drugą stronę rampy?
– Reżyseria jest zupełnie innym zawodem. Podczas wielu prób, z różnymi reżyserami, zorientowałem się, że mam wystarczające i wiedzę, i wyobraźnię, żeby zaaranżować daną scenę w zupełnie inny sposób, niż to było proponowane. Czasami reżyser w ogóle nie wiedział, jak poprowadzić jakąś sytuację. Spora suma podobnych doświadczeń popchnęła mnie do decyzji, żeby po prostu spróbować. Kiedy to zrobiłem pierwszy raz, efekt był zadowalający. Ponadto, muszę się przyznać, reżyseria sprawia mi ogromna frajdę.
– Koledzy aktorzy poddają się panu, czyli – prosto rzecz ujmując – słuchają pana?
– Różnie to bywa. Kiedyś zdarzyła mi się sytuacja, że jedna z aktorek nie zauważyła wręcz, że jestem reżyserem. Widziała we mnie jedynie kolegę aktora. Chciała poprowadzić rolę po swojemu, wbrew tekstowi czy mojemu myśleniu. Rozstaliśmy się. Kiedy jestem reżyserem, biorę całkowitą odpowiedzialność za całokształt przedstawienia, a kiedy jestem aktorem, skupiam się na swojej roli. Teatr rządzi się własnymi prawami i prawdami. Nawet kiedy ja – aktor – Artur Barciś źle zagram jakąś rolę, to winien jest temu reżyser. W naszym teatralnym środowisku mawia się, że reżyser to pierwszy po Bogu i coś w tym jest. Ale ten pierwszy po Bogu ponosi konsekwencje tego pierwszeństwa; jeśli spektakl jest niedobry, jest to jego winą. Z drugiej strony ta odpowiedzialność jest niezwykle podniecająca, bo w sytuacji gdy przedstawienie odnosi sukces, to splendor spływa na reżysera, a aktorzy chcą z taką osobą współpracować w przyszłości.
– Artur Barciś reżyser jest: wymagający, stanowczy, wybuchowy, czy wręcz przeciwnie?
– Jestem bardzo wymagający. Prawdopodobnie dlatego, że wiele wymagam od siebie. Jeżeli na przykład umawiam się z zespołem na początek próby o dziesiątej, to oczekuję, że wszyscy o tej porze są już w pracy. Lubię punktualność, dotrzymywanie słowa, dyscyplinę. Ale ponieważ jestem także aktorem, potrafię być wyrozumiały. Wiem, że każdy jest człowiekiem i ma momenty jakiejś niedyspozycji, rozluźnienia. Jak Maciej Wojtyszko mawia: jestem ludzkim reżyserem. Finalnie najważniejsze jest przedstawienie, które trzeba zrobić. I nikogo, żadnego widza czy krytyka nie interesuje, ile po drodze było przypadków losowych i w jakiej kondycji doszliśmy do premiery. Liczy się efekt, za który reżyser bierze odpowiedzialność.
– Gra pan w Och-Teatrze w Maydayu Cooneya w reżyserii Krystyny Jandy, więc doskonale zna tę farsę. Czy realizacja prapremierowej adaptacji Barfoota to wyzwanie?
– Chociaż historia w Maydayu odNowa jest niby ta sama, to nie jest ten sam spektakl. Tutaj role są odwrócone i główną bohaterką jest kobieta, nie mężczyzna. To zmienia w bardzo dużym stopniu kontekst. Zupełnie inaczej przedstawia się np. sytuacja, kiedy Bobby Franklyn, który jest gejem, rozmawia z żoną głównego bohatera, jak poprzednio, a zupełnie inaczej, kiedy rozmawia z mężem głównej bohaterki, jak w naszym spektaklu. Prawda? Poza tym w tej adaptacji temat homoseksualizmu jest zdecydowanie dużo łagodniej potraktowany i nie nacechowany rubasznymi, prostackimi i niesmacznymi konotacjami.
– Mayday odNowa jest klasyczną farsą?
– Niby tak, ale ja go w ten sposób nie traktuję. Farsa zawiera w sobie elementy nieprawdopodobne. Dla mnie Mayday jest komedią. Doskonałą. Przecież to wszystko naprawdę mogło się zdarzyć…
– To pierwsze pana spotkanie z aktorami Bagateli.
– Pracujemy intensywnie i precyzyjnie z Zespołem, by stworzyć dobre przedstawienie. Relaksujące, ale świetnie zagrane i sprawnie wyreżyserowane. Powinno się udać choćby dlatego, że nikt mnie nie traktuje jak kumpla [śmiech].
rozmawiała Magdalena Musialik