Może Wanda była mi przeznaczona – rozmowa z Lidią Olszak, odtwórczynią roli Wandy Rutkiewicz
– Pani udział w przedstawieniu Ostatnie 300 metrów to splot pewnych szczególnych okoliczności, prawda?
– Zrządzenie losu z tego powodu, że warunki były dość restrykcyjne. To był otwarty konkurs, w którym aktor lub aktorka musiał mieć minimum dwuletnią przerwę w zawodzie. I tak się szczęśliwie złożyło, że ja wracałam do aktorstwa. Przypadek, zrządzenie, może ta Wanda była mi przeznaczona…
– W spektaklu porusza się pani po specjalnej bieżni wbudowanej w scenę, co imituje marsz po wirtualnej górze. Do tego ubrana w pełny ekwipunek, jaki znamy z archiwalnych zdjęć Wandy Rutkiewicz. To było wyzwanie także pod względem fizycznym?
– To byłby dramat dopiero, gdybym się przewróciła na tej bieżni [śmiech]. Ale mówiąc poważnie, to wszystko było i jest bardzo wymagające. Rola sama w sobie wymaga ogromu wysiłku, ale i wysiłek fizyczny ma tu znaczenie, bo przez godzinę i kilka minut idę cały czas na bieżni w pełnym ekwipunku – z czekanem, goglami, czapką na głowie. Tak naprawdę więc chodzi tu o podwójne wyzwanie. Wciąż jestem trochę przerażona i nie mogę powiedzieć, czy wszystko wychodzi na scenie dobrze. Ale chciałabym, żeby to się spodobało, by widzowie weszli w ten świat…
– Jak wiele ma pani wspólnego z górami?
– To jest pewien paradoks w zawodzie aktora, bo często odgrywamy role, o których nie mamy pojęcia. Do pewnego momentu byłam laikiem, jeśli chodzi o góry. Ale podczas przygotowań do tego spektaklu bardzo zmieniło się moje podejście i rozumienie tego wszystkiego. Himalaiści to ludzie niezwykle odważni i bohaterscy, bo trzeba mieć ogromną odwagę, by świadomie podejmować się takich wyzwań. Dlatego od podszewki musiałam się wgryźć i wszystko poznać, żeby być wiarygodną na scenie.
– Pamięta pani wysokość Kanczendzongi, na którą wchodzi Wanda?
– Na pewno pamiętam współrzędne drogi, które recytuję w trakcie spektaklu [śmiech]. Uczyłam się odmieniać nazwę góry, ale o wysokość proszę nie pytać [śmiech].
– A sama chodzi pani po górach?
– Nigdy nie miałam okazji poznać gór, wychowując się na północy Polski. Odkryłam je dopiero będąc na studiach w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. A góry to przecież piękna rzecz, spotkanie z naturą i coś dla ducha…
– W ciągu kilku miesięcy pojawiły się trzy spektakle o himalaistach, w tym dwa o Wandzie Rutkiewicz. Czy to może przypadek, zbieg okoliczności, a może koniunktura na góry wysokie?
– Fajnie to się złożyło, może był w tym jakiś przypadek, chociaż nie sądzę. Wanda Rutkiewicz to jest tak barwa postać, że nie dziwi zainteresowanie jej życiem.
– Rozpoznawalna, ale też kontrowersyjna…
– Myślę, że przez dwoistość natury. Z jednej strony zdeterminowana, silna kobieta, która parła do celu, sportowiec w każdym calu. Z drugiej strony – krucha istota, z przykrym życiem osobistym. Myślę, że była to bardzo zagubiona osoba, która musiała wiele poświęcić w drodze na szczyt. Dostrzegam pewne odniesienia do mojego zawodu, w końcu aktor też zdobywa szczyty kariery, osiąga cele, cały czas prze do przodu. Ale zawsze pojawia się pytanie, jak wiele warto poświęcić? Sama nie miałabym odwagi podjąć wielkich wyzwań górskich, bo tam trzeba mieć odpowiednie predyspozycje, charakter, osobowość.
– Załóżmy, że ktoś proponuje pani wyjazd w góry wysokie, tam, gdzie rozpoczynała Wanda, na przykład na niezbyt trudny trekking. Podjęłaby pani to wyzwanie?
– Bardzo chętnie, ale z wieloma osobami do pomocy [śmiech]. I chciałabym wiedzieć na sto procent, że wszystko będzie dobrze. Bo ja jestem ryzykantem, ale jeśli chodzi o zawód aktora – i to mi w tym momencie wystarczy. Cieszę się, że mogę zagrać tę rolę i przez moment być Wandą, która przekracza granice, by osiągać szczyty najwyższych gór. Podziwiam Was, Pasjonatów!
rozmawiał Andrzej Otrębski, „n.p.m.”, nr 7 (208)/2018